Koncert, na którym panuje grobowa cisza i konsternacja wykonawcy „przystawiającemu” mikrofon publiczności. Zajadanie się tylko i wyłącznie znanymi potrawami podczas urlopu. Uciekanie od jakichkolwiek zabaw towarzyskich – w najlepszym razie siedzenie w kącie z kuflem piwa i komentowanie „festyniarzy”, którzy poszli śpiewać lub tańczyć. Brzmi znajomo?
We wpisie „The taste of summer czyli jakie smaki przywożę z wakacji”, dotyczącym kuchni świata, przytoczyłam sytuację z restauracji hotelowej. Podczas posiłku tematycznego z owocami morza została wszczęta awantura o brak jajecznicy/parówek/frytek (dowolne skreślić, chodzi o sam fakt). Właśnie ten fragment skłonił mnie do podzielenia się z wami smutną prawdą: Polacy nie potrafią się bawić!
„Podróże kształcą”
Temu stwierdzeniu nikt nie jest w stanie zaprzeczyć, chyba, że cały wyjazd spędza kursując pomiędzy darmowym barem, a leżakiem. Podróże zagraniczne kształcą, bo znajdujemy się nagle w zupełnie innym kraju, pośród obcego języka, kultury i zachowań. Możemy podpatrzeć, jak obywatele innych krajów zachowują się na co dzień. W jaki sposób przygotowują potrawy, jak zwracają się do siebie nawzajem czy jak się bawią i spędzają wolny czas.
Ciężko mi patrzeć na młodych ludzi, którzy zamykają się w hotelu. Korzystają jedynie z leżaka i opłaconego w all-inclusive alkoholu, a wszystkie wycieczki ograniczają się do znalezienia kiosku z papierosami i spróbowaniu lokalnego piwa w pubie. Mają przecież tyle możliwości! Mogą zobaczyć inny świat, spróbować nowych potraw czy przełamać się do zrobienia czegoś niecodziennego (np. skok na bungee, nurkowanie czy nawet jazda na „bananie” za motorówką).
Zabawa tak, ale po alkoholu.
Polacy nie umieją się bawić. Kropka!
Ile razy byłam świadkiem takiej sytuacji sytuacji… Grupka turystów z polski siedzi zażenowana animacjami hotelowymi i wyśmiewa się z uczestników, by pod koniec – oczywiście po wypiciu ogromnej ilości alkoholu – spróbować się bawić, drzeć mordkę i przeszkadzać pozostałym. I to zdziwienie w pijanych oczach, że animatorzy grzecznie proponują kolejne piwo, by tylko nie psuli zabawy innym.
Serio? Żeby trochę pośpiewać, potańczy czy się powygłupiać najpierw trzeba zalać się tak, żeby następnego dnia nie pozostał po tym ślad?
Doskonale widać było zabawę „na trzeźwo” w Poznaniu, podczas koncertu mojego ukochanego Il Divo. Przyzwyczajeni do żywiołowych reakcji ludzi, próbowali „oddać” mikrofon publiczności, co zakończyło się spektakularną klęską. Brakowało wręcz kreskówkowego dźwięku świerszcza, aby dopełnić obrazu rozpaczy.
Może ktoś z was mi powie, dlaczego? Z jakiego powodu bawić się i śpiewać to obciach?
„Płacę – wymagam”
To stwierdzenie chyba najbardziej doprowadza mnie do furii…
Ktoś zapłacił 1500 złotych w last-minute za osobę wliczając: przelot, transfer, hotel, jedzenie i alkohol. I jeszcze będzie „wymagał”?! 215 zł dziennie i narzeka, że alkohol to tylko miejscowy, a za Jacka Danielsa trzeba zapłacić? Szkoda, że za tą kwotę nie spróbował dojechać, wyspać się, zjeść i nawalić nad naszym morzem…
Albo All-inclusive to tylko do 23.00 czasu lokalnego? I tak o 22:50 skorzystasz z „life-hack’a” zasłyszanego od bogatszego męża siostry i pójdziesz ze swoim szwagrem zamówić 30 piw „na wynos”, żeby skończyć imprezę zalanym w sztok o 3 rano! Pomijam, że zamawianie takich ilości trąci cebulą (chcesz się bawić w ten sposób – idź na miasto!), ale w zasadzie blokuje pozostałym gościom możliwość zamówienia ostatniego drinka czy piwa.
O butelkach po wodzie napełnianych na stołówkach napojami gazowanymi czy pakowaniu „kanapek na później, bo jak zapłaciłam tu, to nie będę przepłacać na mieście!” chodzą już legendy. Śmieszne, że w zasadzie rok w rok, takie sytuacje zdarza się zaobserwować (czy mnie, czy znajomym), są nagłaśniane w Internecie, a dalej ludzie są zdziwieni, że „zapłacili i nie mogą wynieść walizki kanapek dla 3 osobowej rodziny na 8 godzinną wycieczkę”. Naprawdę?
Najśmieszniejsze jest to, że potrafimy dostosować naganne i „typowo polskie” zachowania do specyfiki wyjazdów zagranicznych! Szeroko opisywany parawaning – czyli rezerwacja ogromnej połaci plaży poprzez ogrodzenie jej parawanem. Utrudnia to nie tylko dostęp do morza, ale również zwiększa poziom trudności pracy ratowników, dla których każda sekunda jest na wagę złota. Został on dostosowany do warunków panujących na wakacjach zagranicznych. Objawia się „ręcznikową rezerwacją” leżaka nad hotelowym basenem. Ponoć specjaliści w tej dziedzinie wożą ze sobą specjalny, dodatkowy ręcznik, który zarzucony na wybrany obiekt, spędza na nim cały urlop!
„Kochanie nie przyznawaj się skąd jesteśmy…”
To chyba najsmutniejszy punkt tego postu. Niestety, zwykle porozumiewamy się ze sobą po angielsku oraz staramy się nauczyć kilku słów w języku „miejscowych”. Czy się wstydzimy? Nie, nie wstydzę się swojego pochodzenia. Jednakże, mając na uwadze ww. wyczyny naszych rodaków, wolę się od razu nie przyznawać do pochodzenia. Niech obsługa atrakcji, restauracji czy hotelu oceni nas po naszym zachowaniu, a nie przez pryzmat narodowości czy doświadczeń z klasycznym „olinkluziwem”.
Wykazanie minimum zainteresowania językiem czy kulturą miejscowych, przyzwyczajonych do mających wszystko gdzieś przyjezdnych z innych krajów, pozwala czasem zdobyć ważne informacje. Np. że w tym kantorze to „kantują”, dwie ulice dalej jest sklep dla miejscowych z normalnymi cenami czy gdzie taniej niż z biura podróży można wykupić bilety lub wycieczkę z przewodnikiem! A przecież nauczenie się „dziękuję, poproszę, przepraszam” nic nie kosztuje i zawsze stawia nas w lepszym świetle.
Nie tłumaczcie mi też, że „ale Czesi/Niemcy/Rosjanie/Francuzi robią to samo!” Czy kiedy zaczną kraść ręczniki, rezerwować miejsca na stołówce albo rzucać jedzeniem w obsługę, to my też możemy tak robić i czuć się usprawiedliwieni, bo inni tak robią?
No chyba nie o to chodzi…
Nie odbierzcie tego, jako gorzkie żale i wylewanie pomyj na całe społeczeństwo. Z roku na rok jest coraz lepiej, młodzi znają przynajmniej angielski, więc nie awanturują się z bogu ducha winnym kelnerem w ojczystym języku, którego on za grosz nie rozumie.
Ja, przestrzegając jedynie zasady „nie przyznawaj się na wejściu”, zawsze doskonale się bawię. Unikam „hotelowych” imprez z rodakami, bo w tym czasie zwykle z misiem idziemy na piwo na miasto, spacer po plaży i wracamy przed „ostatnią kolejką”, żeby na spokojnie zabrać ostatniego drinka na balkon lub ławkę przed hotelem i podziwiać gwiazdy.
A wam, jakie zdarzyły się „ciekawe” historie tego typu? Może spotkaliście prawdziwego nosacza z internetowych memów?
PS:
Często śmieje się ,że mam typowo „południową krew”. Uwielbiam próbować nowych rzeczy, zawsze świetnie się bawię podczas koncertów czy animacji, staram się z wyjazdu wynieść jak najwięcej (bynajmniej w formie kanapek z bufetu czy litrów alkoholu „żeby się za wyjazd zwróciło”). Zawsze chcę, żeby wyjazd był przyjemnym i nowym doznaniem a nie 5 dniową imprezą na barowym krzesełku.