Czasem jeden dzień, jedna godzina czy kilka minut potrafi zmienić całe życie. Kiedy podjęliśmy się akcji ratunkowej wiedzieliśmy że już nic nie będzie takie samo…
Nie wiem czy pamiętasz nasz zeszło roczny wyjazd na Mazury, do moich ukochanych Maradek. Nic nie zwiastowało, że ten kilkudniowy urlop zmieni nasze życie na kolejne miesiące. Każdy z nas był oczarowany tym miejscem – Misio i jego brat pokochali je od pierwszego spaceru, a ja poczułam się jak w domu.
Poranna kawa czy obiad jedzony na tarasie pozwalały cieszyć się nie tylko piękną pogodą, ale również zapierającymi dech w piersi widokami. Podczas popołudniowego relaksu byliśmy świadkami karygodnego – w naszym mniemaniu – zdarzenia. Przy pomoście można wypożyczyć rower wodny z tej usługi korzystała trzyosobowa rodzina z maltańczykiem. Podszedł do nich mały czarny kotek, zapewne chciał się bawić lub poprosić o coś do jedzenia. I wtedy stało się! Mężczyzna poszczuł niespełna 3 miesięcznego kociaka psem. Przerażony maluch z krzykiem wbiegł na pomost i zniknął nam z oczu. Myśleliśmy, że wskoczył na żaglówkę. Kiedy rodzina wypłynęła w jezioro rozległ się przeraźliwy wręcz przeszywający koci płacz. Biorąc pod uwagę, że jestem kociarą nie wytrzymałam i zmusiłam mojego szwagra, by poszedł ze mną zobaczyć, co się dzieje. Szybko zorientowaliśmy się, że przemoczony kociak siedzi na belce konstrukcyjnej pomostu. Brat Misia nie zastanawiał się ani sekundy wskoczył do wody, niestety okazało się, że dorosły mężczyzna nie jest wstanie wpłynąć pod pomost. Wiedzieliśmy, że nie da się unieść drewnianej kładki łączącej blaszane pontony, więc nie wiele myśląc, wyrwaliśmy kilka desek, a kociak trafił we wcześniej przygotowany ręcznik. W ten sposób Lucky stał się członkiem naszej rodziny.
Mój szwagier wsiadł w samochód z misją skompletowania kociej wyprawki, gdzie o godzinie 17 w sezonie wakacyjnym wszystkie sklepy były otwarte do 18. Tym czasem my zajęliśmy się rozgrzewaniem malucha. Okazało się, że słabiutki i zapchlony kiciuś nie miał najmniejszych problemów z korzystaniem z kuwety, jedzeniem czy czesaniem. Po dwóch dniach wróciliśmy do Warszawy, gdzie swoje pierwsze kroki skierowaliśmy do kliniki weterynaryjnej. Luckiemu oprócz pcheł i kociego kataru nic nie dolegało. Pomimo naszych obaw bardzo szybko został zaakceptowany przez Goblina i Cleo. Wtedy jednak nie wiedzieliśmy, że będzie to gwóźdź do trumny małej rudej księżniczki, która jak się okazało, była nosicielką FIV czyli kociego HIV – niestety u kotów nie można w 100% zdiagnozować tej choroby, a o wyleczeniu nie ma nawet mowy. Stres i obca flora bakteryjna uaktywniła wirusa, który w przeciągu nie całych dwóch tygodni odebrał nam rudziutką.
Nauczeni tymi doświadczeniami zabraliśmy naszych panów do weterynarza, by sprawdzić czy nie ma żadnych objawów tej choroby. Zarówno Goblin jak i walczący z kocim katarem Kisio byli zdrowi, niestety nie oznaczało to, że są bezpieczni. Wirus kociego kataru może zmutować w korona-wirusa wysiękowego lub bez wysiękowego. Pierwsza opcja zapalenia otrzewnej jest znacznie łatwiejsza w leczeniu i pozwala na zahamowanie rozwoju choroby, niestety drugi przypadek nie jest już łaskawy i wiąże się ze stałym rozprzestrzenianiem się wirusa, który może zaatakować inne organy.
Kisio notorycznie nie miał na nic czasu. Wszędzie było go pełno. Szalał na drapaku, aportował swoją ulubioną zabawkę i prowokował majestatycznego Benia do zapasów.
Po upływie kolejnych miesięcy, stan naszego rocznego maluszka zaczął się pogarszać. Nagłe skoki temperatury, brak reakcji na leki, a w późniejszych dniach paraliż tylnych łapek i problemy z oddychaniem. Musisz wiedzieć, że Lucky był pod stałą kontrolą weterynarza, z którym mieliśmy również non stop możliwość kontaktu telefonicznego.
Przed świętami Wielkanocnymi stanęliśmy w obliczu podjęcia najtrudniejszej decyzji w życiu. Kisio, pomimo niszczącej go choroby przynosił nam swoją zabawkę – no rzuć mi, rzuć! Niestety jego ciało odmawiało mu posłuszeństwa, nie był wstanie pobiec za nią, chodził przy ścianach ciągnąc za sobą tyle nóżki, dosłownie wpadał i wypadał z kuwety, spadał z fotela czy kanapy, a jego temperatura stale spadała. Podjęliśmy decyzję o jego uśpieniu, by swoje podarowane ośmiomiesięczne życie mógł skończyć bez narastającego cierpienia z należytym mu szacunkiem.
Może Ci się wydawać to bezduszne, możesz myśleć – mogliście walczyć! Ale uwierz mi, zrobiliśmy dla niego wszystko, co mogliśmy. Podarowaliśmy mu ciepły spokojny dom, pełen zabawek i miłości, a co najważniejsze dla tego małego rozrabiaki pełną miseczkę. Chociaż był z nami bardzo krótko, żył bardzo intensywnie, często bawiąc się trzema zabawkami na raz, jakby wiedział, że jego czas z nami, jest bardzo ograniczony.
Bardzo bym chciała, by ta dramatyczna historia skończyła się w tym miejscu, niestety tak się nie stało. Goblin – nie pierwszy raz w życiu – stracił swojego towarzysza. Wiedzieliśmy już z czym może się to wiązać. Niestety spełniły się wszystkie nasze obawy! Benio popadł w depresję płakał 24 godziny na dobę przestał jeść, załatwiać się i bawić. (Musisz wiedzieć, że jeżeli kot nie je ponad 24 godziny w jego organizmie mogą zachodzić nieodwracalne zmiany). Jedynym ratunkiem było znalezienie mu nowego kompana. Na skutek tych wydarzeń, po dramatycznych poszukiwaniach, w naszym domu pojawił się Salem.
Już pierwszego dnia, kiedy tylko ten 4 miesięczy maluch oswoił się z nowym otoczeniem, Goblin wrócił do świata żywych, a po krótkim ustaleniu zasad panujących w domu umył Salema. To największy dowód akceptacji. Panowie każdy dzień zaczynają od dania sobie buzi w czółko.
Czy nie martwimy się że Goblin zachoruje na to samo? W tym momencie wiemy, że udało mu się wytworzyć przeciwciała.
PS. Ponieważ Lucky zawsze siedział przy klawiaturze, kiedy pisałam notki, nie jako będąc fanem numer jeden mojego bloga, pragniemy się z nim w tym miejscu pożegnać.
Lucky, Kisiu, Kisiadorku, Synku – chociaż byłeś niezłym huncwotem, miałeś czyste serduszko – baw się dobrze, bo znając Ciebie, na odpoczynek – nawet w kocim niebie – „nie masz czasu”.